sobota, 6 kwietnia 2024

Dopaminowy koktajl, czyli fungus una nocte nascitur

 Odinstalowałam tiktoka!

 W komentarzach możecie mi składać gratulacje. 

Koniec tych dobrych wiadomości. Teraz złe (dla fanów tego medium, czyli niestety i mnie). Złe, ponieważ prowadzące do nieuchronnego wniosku, że tiktoka trzeba się jak najszybciej pozbyć. I żeby nie było - nie popieram żadnych ograniczeń wiekowych, czasowych lub jakichkolwiek na jakiekolwiek media społecznościowe. Albowiem volenti non fit iniuria. Jednak by ludzie byli prawdziwie chcący, prawdziwie świadomi w co się pchają, należy podnieść poziom świadomości społecznej w temacie tego czym ten tiktok w ogóle jest i czemu porównuję go do internetowego skoku na główkę. A

Ale przechodząc do meritum. Wiecie, kim jest internauta? Dosłownie żeglarzem. Z tego co ja rozumiem to nastąpiło tu śmieszne złączenie (albo mój research był baaardzo kiepski, czego też nie wykluczam) między łacińskim inter, czyli pomiędzy (co się ogólnie odnosi do internetu) oraz greckim ναύτης (nautis), czyli żeglarz. Jako internauci przez dość znaczącą część dnia żeglujemy po odmętach sieci. Żeglowanie może przyjmować oczywiście różne formy. Wzniosłe przebywanie nowych obszarów, żegluga w celu wymiany handlowej lub też desperacka krzątanina w celu odnalezienia drogi w wykonaniu osób nieobeznanych z nawigacją. I tak samo jest z internetem - nie będę tu nikomu wmawiać, że jest to szatańskie narzędzie zniewolenia. W internecie jest mnóstwo ciekawych rzeczy. W sumie to one przeważają. Ale niestety wraz ze wzrostem możliwości i szans wzrasta też niebezpieczeństwo i ilość potencjalnych zagrożeń. 

Znacie to uczucie gdy siadacie na kanapie z paczką chipsów i jecie jednego po drugim, nie mogąc przestać? Jest to zachowanie niezbyt chwalebne, jednak mające głębokie korzenie ewolucyjne. Dostarczając sobie tłustego, kalorycznego jedzonka, zapewniamy sobie zapas energii. Jakby trzeba było uciekać przed mamutem czy innym dinozaurem (swoją drogą dinozaur to też greckie słowo, oznacza dosłownie straszliwą jaszczurkę). Pobudza się nasz układ nagrody, zachęcając do kontynuacji tej przyjemnej, korzystnej czynności. Z tiktokiem jest podobnie. Daje nam dużo dopaminy, szybkiej nagrody i satysfakcji. Uzależnia. Czemu? Źródła lakonicznie twierdzą, że to "przyjemne". Ale ja się dopatruję w tym ewolucyjnego dna, jak w przypadku każdego medium społecznościowego. Ludzki mózg potrzebuje informacji. To ułatwia przeżycie. Nauka nowych rzeczy nie tylko buduje nowe połączenia między neuronami i ogólnie zwiększa RAM mózgu, ale jeszcze dodatkowo może się nawet przydać! Bo co, jak nową informacją będzie akurat to gdzie jest źródło wody pitnej albo jakiej rośliny raczej nie warto tykać? I takie nieustanne żeglowanie w poszukiwaniu nowych informacji jest jak najbardziej ludzką, dobrą, ewolucyjną rzeczą. Tylko trzeba umieć zrobić z tego pożytek. Na braku tej umiejętności żeruje wiele mediów społecznościowych, ale tiktok chyba przoduje w tym nieciekawym rankingu. Inne media bowiem też częściowo zaspokajają potrzebę akceptacji społecznej i budowania więzi, co w przypadku tiktoka jest znikome. 

Korzystanie z tiktoka to jak tworzenie kopalni w minecrafcie. Przekopujesz się przez setki śmieci, licząc że znajdziesz coś wartościowego. Ta motywacja napędza jeszcze bardziej. A co może być wartościowe? Mnóstwo różnych rzeczy. Ulubiona piosenka w tle, estetyczny filmik działający na poczucie piękna, nowy pomysł, coś śmiesznego. Zależy od osobistego algorytmu. Jak znajdziesz coś takiego, polajkujesz, może zapiszesz, może podzielisz się ze znajomymi, to dostajesz dopaminę. Dużo dopaminy. I masz chęć, by szukać dalej. I tak w kółko. 

Kolejnym problemem jest pozbywanie pewnego rodzaju wrażliwości. Ja przeglądając tiktoka czuję się bardzo podobnie co na zatłoczonej ulicy. Jest ciekawie, jestem dobodźcowana, jednak po jakimś czasie ten stan męczy. Im więcej ktoś spędza czasu na tiktoku czy zatłoczonej ulicy, tym mniej wrażliwy na to się staje. Tym więcej potrzebuje bodźców, by poczuć się dobodźcowanym. Tym gorzej idzie mu funkcjonowanie w "normalnym" poziomie bodźców. Więc jeśli widzisz, że tiktokowa dopaminka przestaje dopaminować, to znak że trzeba zdecydować się na odważny krok, jakim jest odinstalowanie. W ciągu tych trzech dni bez dopaminowego koktajlu udało mi się zrobić tyle ciekawych rzeczy że szok. Jak tak dalej pójdzie, to może nawet uda mi się zacząć tu coś pisać regularnie? Kto wie? 

EDIT: jak to ja, wpis oczywiście opublikowałam od razu po napisaniu, tak że zapomniałam dodać jednej ważnej informacji. To jest chyba jeden z głównych argumentów przekonujących ludzi do pozostania na tiktoku. Tak zwane FOMO. Strach, że się przegapi informacje. Jednak i z tym można sobie poradzić w jeden prosty sposób. Dostarczając sobie innych informacji. Wartościując je, tworząc ich ranking. Spędzając godzinę na tiktoku nie spędzi się godziny np. na czytaniu książki czy oglądaniu filmu. Każda z tych aktywności da nam pewną dozę informacji. Należy więc zadać sobie pytanie, które z tych informacji będą dla nas ważniejsze, ciekawsze, bardziej przydatne. Niestety zawsze tracimy coś kosztem czegoś innego. To jest chyba jedna z najboleśniejszych prawd o życiu, do której trzeba po prostu dojrzeć. 

sobota, 20 stycznia 2024

Z Pamiętnika Elfika I - Pan tu nie stał!, friendship bracelets i Ars Babciana

Pamiętacie te czasy, gdy blogi były tylko wirtualnymi pamiętnikami? W ramach hołdu tamtej erze sielskiej anielskiej postanowiłam wprowadzić tego namiastkę i tutaj. 


Salve Pamiętniczku,

by doświadczyć na własnej skórze doświadczenia życia w czasach PRL, o którym z takim rozrzewnieniem opowiadają rodzice czy dziadkowie, nie potrzeba wcale wiele. Istnieją specjalne "PRL experience", gdzie ktoś ci da oranżadę w szklanej butelce, powozi maluchem i da kartkę na cukier. Jednak no powiedzmy sobie - sztuczna imitacja nigdy nie zastąpi oryginału. Tutaj chodzi o okoliczności, nie konkretne przedmioty. I iście PRL-owskie okoliczności stały się moim udziałem całkiem niedawno. 

Lokalna galeria handlowa organizuje akcję, w której za zakupy można dostać voucher na karnety narciarskie. Niezła okazja oczywiście przyciąga tłumy zapalonych narciarzy. Nagle jakimś cudem dziesiątki ludzi nie muszą pracować i mogą od dziewiątej rano czatować na rozdawane w południe vouchery (w liczbie mocno ograniczonej!). No i tak się składa, że wśród tych szczęśliwców znalazłam się także ja. Ot, uznałam sobie że motywacja w postaci darmowego karnetu pomoże mi wstać przed jedenastą i przynajmniej spędzę ten czas w miarę produktywnie (na pewno bardziej niż uprawiając wirtualną bawełnę w Hay Day). Wybrałam się na miejsce zdarzeń odpowiednio wcześnie, ponad dwie godziny przed "vouchery rzucili!". Jednak, o zgrozo, nie byłam pierwsza. Ani nawet piętnasta. Jak przystało na kulturalnego i dobrze wychowanego człowieka, zapytałam kto jest ostatni w "kolejce" (rozpostartej majestatycznie na kilku pobliskich kanapach) i zapewniłam z pewnością ostatniego człowieka, że "to ja jestem za panem". I następne dwie godziny grzecznie siedziałam, zgłębiając się w tajniki działania hormonów steroidowych. W okolicach dwunastek "vouchery rzucili!" i uformowała się najpierw buła, która jednak elegancko, w zgodzie z obowiązującymi zasadami ustalania niepisanych numerków, ustawiła się według tego, kto kiedy przyszedł. 

I to by było wystarczająco potężne PRL experience. Ale oczywiście nie obyło się bez drugiego istotnego elementu - krętaczy i kombinatorów. Przyszedł taki jeden i usilnie próbował wszystkim wmówić, że go nie obchodzą żadne ustalenia kolejek i on tu jest, więc chce swój voucher. I to był właśnie moment, w którym na powrót odzyskałam wiarę w ludzi. Nastąpiło bowiem słuszne oburzenie, "Pan tu nie stał!" wykrzyknięte chyba z kilkadziesiąt razy i generalnie wszystko żeby delikwenta odwieść od zamiaru wyłudzenia vouchera bez kolejki. Skubany nie odpuszczał. Na szczęście, gdy przyszła "jego kolej" na odbiór vouchera, pani wydająca je uznała, że nie może mu dać wobec tak wyraźnego sprzeciwu demokratycznej większości. A ja, jakimś cudem (jako przedostatnia) załapałam się na darmowe narty. Także do zobaczenia na stoku!

Drugą rzeczą zaprzątającą ostatnio mój umysł są koraliki. Kto by pomyślał, że trzy dychy wydane na pudło koralików w Action (to nie współpraca, aczkolwiek jestem otwarta na wszelkie propozycje, zwłaszcza w temacie WINCYJ KORALIKÓW, SYSTEM WYTRZYMA!) sprawią człowiekowi taką frajdę. Po pierwsze - są one śliczne. Samo patrzenie na estetycznie posegregowane koraliki w małych pudełeczkach jest uspokajające. Po drugie - możesz z nich robić bransoletki. I umieszczać na nich wszystko, co ci wpadnie do głowy. Oczywiście pomysł ten przyszedł z piosenki Taylor - You're on your own kid. Znaczy wiadomo, za dzieciaka też się robiło bransoletki. Ale to co innego. Najlepsze jest tworzenie tekstów i wymyślanie, jaki kolor pasuje do danego hasła. Szperanie w otchłani umysłu myśląc, które hasła z piosenek są krótkie (i nie zawierają literek, które ci się skończyły), iście synestatyczne dobieranie koloru do piosenki czy słowa, czasem wymyślanie własnych haseł. Czasem grzebanie w łacińskich sentencjach. Ale poza bransoletkami z koralików można robić także zwierzaki, kwiatki i inne rzeczy, używając cienkiego drucika zamiast żyłki. To dopiero jest zabawa! Tak więc wiecie, pieniądze szczęścia nie dają. Ale koraliki - jak najbardziej. 

No i po trzecie, zapewne zastanawia was "ars babciana"? Ars to oczywiście sztuka po łacinie. Czy nawiązuję tu do masońskiej ars regia? Nie wykluczam. Ars babciana to wielowiekowa i tajemna sztuka misteryjna, przekazywana z babki na wnuczkę. Tradycja ta jest niezwykła, bowiem pozornie zapomniana zawsze się odrodzi. O czym mowa? Oczywiście o szydełkowaniu. Sama dotychczas uważałam się za wroga włóczki, ale spróbujcie, nie pożałujecie. Naprawdę niezwykłym uczuciem jest, będąc zapytanym "skąd masz taką ładną opaskę do włosów?" odpowiedź "sama zrobiłam!". A co to dopiero będzie, jak się nauczę czapki robić. Przyjaciele moi, szykujcie się - już wiecie, co dostaniecie na urodziny. 

piątek, 12 stycznia 2024

"Płeć i mózg" - szczera recenzja. Kurs robienia fikołków?

 Shalom!

Czemu nie zwyczajowe salve? Powód jest wręcz prozaiczny. Nie chodzi o jakąś solidarność z Izraelem. Po prostu zajmę się dzisiaj książką, której autorki pracują na uniwersytecie w Tel-Avivie. Miasto to jest piękne, pełne niezwykłych zakątków, łączące skrajności i przeciwieństwa. Zresztą - sami zobaczcie. 

Nowoczesna strona miasta


I ta mniej nowoczesna

I do tego niezła plaża (wszystkie zamieszczone wyżej zdjęcia pochodzą z archiwum prywatnego autorki bloga, stąd też jakość RIP)

Niestety całe jego piękno nie zdołało uchronić go przed milczącym przyzwoleniem na toczenie się skrajnie intrygujących badań na uniwersytecie. Badanie te zostały przedstawione w książce "Płeć i mózg" autorstwa Daphny Joel i Luby Vikhanski. 

Książka miała za zadanie obalenie mitów odnośnie binarnego postrzegania płci. I tu już mamy pierwszy problem - gdy ktoś za jedyny cel obiera obalenie mitów (zamiast rzetelnego zbadania tematu i stwierdzenia, co prawdą jest, a co nią nie jest), istnieje duże prawdopodobieństwo, że sam stworzy kolejne mity na potrzeby swojej tezy. Może pominie pewne fakty, może wykona po prostu fikołki logiczne. Sama nie potrafię robić fikołków - z wf miałam oceny dość mierne. Ale to może i lepiej. W końcu kto z nas lubi fikołki?
No dobrze, ale co z tą książką jest nie tak? Może najpierw pomyślmy, co z nią jest w porządku. Po pierwsze - niezła okładka. Estetyczna. Ładnie wygląda na instagramie. Po drugie - próba obalenia mitów. Tutaj należą się gratulacje, że autorki chociaż spróbowały podjąć się tematu od innej strony. Spodobało mi się także kilka sensownych zmian, które by można wprowadzić do społeczeństwa - choćby publikacja prac naukowych z użyciem inicjałów zamiast pełnych imion. Bo w sumie czemu nie? I to by było na tyle z zalet. Teraz pora na wady. 
Jest to pozycja skrajnie stronnicza, nastawiona na udowodnienie tezy. Richard Feynman z pewnością nazwałby ją pozycją z nauki spod znaku kultury cargo, czyli nauki skrajnie nieuczciwej. Zresztą uważam, że gender studies nie zasługują na zaliczenia ich do grona nauki, podobnie jak jakaś połowa wspólczesnej psychologii. 
Autorki bohatersko odkrywają istnienie pewnego niezwykłego i magicznego zjawiska. Zjawisko to to jest uwaga uwaga OSOBOWOŚĆ! W książce przedstawiono przełom w nauce - odkryto, że ludzie spod jednej płci mogą się różnić pod względem preferencji i zachowań! Ha, ale heca! Kto by pomyślał. Przedstawiono to zjawisko jako mozaikowatość mózgu i o tym jest jakaś połowa tej książki, ale proszę Was, przecież od razu widać że chodzi o charakter. To tylko jeden z potężnych fikołków, wręcz akrobacji na poziomie olimpijskim. Lecimy dalej. 
Generalnie autorki bohatersko rozwiązują problemy, na które nikt inny by nie wpadł.
Wiem że może Polska jest zacofana i generalnie to mamy tutaj ciemnogród, ale czy ktokolwiek z Was kiedykolwiek zauważył w sklepie regał z zabawkami i wyraźnym napisem "dla dziewczynek" lub "dla chłopców"? Ja nie. A po sklepach z zabawkami to ja kochałam buszować. Autorki mieszkają w Izraelu. Będąc tam także miałam okazję trafić do sklepu z zabawkami. I wiecie co? Nigdzie nie zauważyłam takiego podziału na regałach! A książka ta się nad tą kwestią rozwodzi dość głęboko. Dlaczego powinno się odejść od takiego podejścia. Ale ciężko odejść od czegoś, co nie jest praktykowane. 
Teraz pora na fragment, który mnie wyjątkowo rozśmieszył. 

Kobiety pracujące w obszarach zdominowanych przez mężczyzn często ukrywają swoją kobiecość. Moje koleżanki z "męskich" dyscyplin, takich jak informatyka, nie malują ust szminką i nie noszą wysokich obcasów, by traktowano je jako prawdziwe naukowczynie. 

Czyli patrzcie - autorki bohatersko próbują nam wmówić, że nie ma takiego czegoś jak zachowanie męskie i kobiece, by dalej pokazać, że utrudnia się kobietom zachowania kobiece! Ha! Mam was!
Druga kwestia, chyba jeszcze istotniejsza. Może nie wiem, zachowanie te wynikają z tego, że statystycznie częściej kobiety zainteresowane informatyką nie przepadają za makijażem? Może po prostu tego nie chcą? Brzytwa Ockhama się kłania, nie ma co. 

Fikołek numer dwa. Szczurzy mózg. Generalnie przeprowadzono ciekawe badania, które mówiły, że mózg szczurów płci męskiej lepiej się rozwija w stresie, zaś mózg szczurów płci żeńskiej - w spokoju. Ciekawa sprawa, nie? Tłumaczy wiele zjawisk, na przykład to czemu mężczyzn aż tak pociągają zachowania ryzykowne czy stresujące gry komputerowe. 
Fakt ten został jednak przez autorki zinterpretowany na odwrót. Mianowicie, że mózg lepiej rozwinięty w spokoju to "mózg żeński", zaś mózg lepiej działający w stresie to "mózg męski". Brzmi to trochę pogmatwanie, ale patrzcie - dajmy na to mamy dwa mózgi. Mózg X (samiczka) i mózg Y (samiec). I teraz te liczby w stylu 10 kolców są z czapy wzięte, tym się nie sugerujcie. Dałam żeby lepiej przedstawić przykład.
Mózg X w spokoju ma 10 kolców dendrytycznych w danym obszarze. Pod wpływem stresu traci 5 kolców i ma tylko 5 kolców. 
Mózg Y ma w spokoju 5 kolców. Pod wpływem stresu zyskuje 5 kolców i ma 10 kolców. 
Normalna reakcja na konkretne warunki środowiskowe. Fikołek iście olimpijski? "Mózg żeński X pod wpływem stresu stał się mózgiem męskim Y, a mózg męski Y pod wpływem stresu stał się mózgiem żeńskim X". 
Bez komentarza.

Cała książka napisana jest w podobnym duchu i narracji. Nie mam już nawet siły przytaczać kolejnych przykładów. Czy książka jest warta przeczytania - oceńcie sami. Uważam, że dałam wystarczająco dużo informacji. 





wtorek, 2 stycznia 2024

Top 7 pięknych anatomicznych nazw

Salve, 

podczas trwania mojego rocznego kursu anatomii bez wahania wybrałam naukę w języku łacińskim (zamiast angielskiego). Powodów ku temu było kilka. Po pierwsze - możliwość szpanowania przed niemedycznymi znajomymi. Po drugie fakt, że z łaciną i angielskim jest trochę jak z fortepianem i keyboardem - jak się nauczysz grać na fortepianie, bez trudu zagrasz na keyboardzie. Potrafiąc grać tylko na keyboardzie nie uchwycisz jednak subtelności gry na fortepianie. No i po trzecie - łacina jest po prostu piękna. Niektóre nazwy wprowadzają człowieka w twórczą zadumę. Oto kilka z nich (kolejność losowa, zaś ranking skrajnie subiektywny - jeśli, Drogi Czytelniku, będziesz chciał mi udowodnić że skrajnie prostacka nazwa w stylu biceps brachii czy ureter zasługuje na bycie w rankingu, śmiało udowadniaj swoje racje w komentarzu). 


1. N. laryngeus recurrens

Przebieg nerwu krtaniowego wstecznego jest piękny. Odłącza się on od n. vagus i idzie WSTECZ. Z powrotem w górę - dochodzi do serca i tchawicy. Ot byle co? Ale zobaczcie tę metaforę. N. vagus to nerw błędny - błądzi (zresztą stąd też angielskie słowo vague, oznaczające niejasny, pogmatwany). Nerw krtaniowy wsteczny odłącza się od nerwu błędnego. Uznaje że dosyć już tego błądzenia, że on nie chce dłużej błądzić i dobrze wie gdzie musi dążyć - w górę. Wstecz, do swoich korzeni, pod prąd. Wbrew reszcie. W kontrze. I gdzie ta podróż do prowadzi? Do serca. Oraz do tchawicy, dzięki której oddychamy, czyli żyjemy. 

Kolejne nazwy niestety nie są aż tak głębokie, ale mimo wszystko całkiem ładne. 


2. A. polaris frontalis

Jest ona w moim ukochanym narządzie, czyli w mózgu. Lubię tę nazwę, kojarzy się z biegunem północnym, miejscem majestatycznym i wręcz mistycznym. I dodatkowo jest ona na froncie mózgu. Stoi "w pierwszym rzędzie", pozwalając jej majestatowi być widocznym i chwalonym. 


3. N. vagus

O nim już trochę dzisiaj było! Ale bardzo podoba mi się jego błądzenie, dzięki któremu dociera do tak licznych miejsc w ciele człowieka. Praktycznie całą klatkę piersiową, jamę brzuszną, jedną z opon mózgowych, błonę bębenkową, krtań, podniebienie i mnóstwo innych ciekawych miejsc. Jak widać - błądzenie może nas doprowadzić w naprawdę wiele różnych miejsc. Więc może czasem warto w życiu pobłądzić. 


4. Limbus acetabuli

Wiecie, że w katolickiej teologii przez dłuższy czas istniało pojęcie tajemniczego limbusu, miejsca gdzie trafiają dusze nieochrzczonych dzieci, które jednak nie zgrzeszyły? Ot co się dzieje, gdy się nie rozumie o co chodzi z sakramentami. Przykra sprawa, ale pojęcie i tak ładne. Nasz anatomiczny limbus zasadniczo nie ma żadnej ważnej funkcji, po prostu sobie jest na kości miednicy. Ale przez samo skojarzenie z limbusem musiałam go umieścić. 


5. Velum medullare superius

Wiem że nie powinnam, ale słysząc tę nazwę zawsze myślę o kabalistycznej Ain Soph Aur. Jest to potrójna zasłona negatywu, utożsamiana także z Zasłoną Przybytku. Tutaj mamy wprawdzie zasłonę rdzeniową (górną), ale zasłona to zasłona. 


6. V. cordis magna

Szczerze mówiąc to nie mam dobrego wyjaśnienia do tej nazwy, no ale jest po prostu piękna, więc zostawię ją bez komentarza, okej? 


7. Globus pallidus 

Wiecie, że ta piękna nazwa to po polsku tylko "gałka blada"? No niestety, kolejny dowód wyższości łaciny. Globus przywodzi skojarzenia z takim typowym, geograficznym globusem. Albo globusem nieba. Skojarzenia ducha przygody, świeżości, wyprawy. Zapach budzącego się dnia w środku lasu, przebijające się przez drzewa płomyki słońca, górskie szczyty pokryte śniegiem, rozległe tundry. Miła nazwa. 

wtorek, 26 grudnia 2023

Herbatniki - część I

 W życiu pełnym myśli i uczuć, wyzwoli cię zaangażowanie

Salve,

witajcie w nowej serii na moim blogu. HERBATNIKI jako nazwa może trochę mylić i sugerować moje kulinarne zapędy, jednak nie dajcie się zwieść pozorom - herbatniki to, jak sama nazwa sugeruje, coś do herbaty. I jakże lepiej nazwać te takie papierki dołączane do torebek? "No zwykłe śmieci". W sumie racja. Też tak uważałam. Aż odkryłam markę, która daje na nich różne cytaty i złote myśli. Odtąd zaczęłam pić herbatę. Trick reklamowy? Być może. Ale jestem tylko człowiekiem i z radością się daję łapać na reklamy. 

No i herbatniki to właśnie pomysł na serię, gdzie będę wstawiać cytaty z herbat i do nich jakieś krótkie rozważania. Znając mój słomiany zapał to pewnie się skończy po 3-4, ale już trudno. No to tyle ze wstępu.

Dzisiejszy cytat zmiażdżył popularny, jednoosiowy podział na ludzi myślących oraz czujących. Ci pierwsi, przekonani o swojej wyższości, mówią że przecież logika jako jedyna jest w stanie sprawiedliwie i racjonalnie osądzić daną kwestię. Drudzy zaś mówią, że pierwsi po prostu w ten sposób ukrywają swoją emocjonalną ślepotę. Na co pierwsi, że drudzy kamuflują braki w myśleniu. I zatacza się błędne koło. Oczywiście racjonalnie nikt nie spierałby się o tak głupie rzeczy. Ale ta dyskusja nieraz toczy się albo na anonimowych forach internetowych albo w porze na tyle późnej, że nikt już nie ma siły choćby na pozory dobrego wychowania. Ot, jedyne dwie okoliczności gdzie można dać się ponieść prymitywnej chęci odczucia "my kontra oni". No i jak widać - żadne z tych, ani myśli i logika, ani też uczucia, nie doprowadzi w żadne sensowne miejsce. Potrzebny jest balans między nimi. A także coś od nich odrębnego, większego. Zaangażowanie. 

Radę tę można odnieść do wielu aspektów życia. Na pewno do relacji, ale myślę że do wszystkich planów, przedsięwzięć czy pomysłów także. Motywacja to w końcu tylko uczucie. Mija, jak każde uczucie. Myśli zaś także bywają zwodnicze. Lubią się zmieniać. Sama często wpadam w pułapkę zbytniego myślenia - w połowie czegoś mi mówią, że i tak nie dam rady tego zrobić tak dobrze jak bym chciała, więc trzeba zrezygnować. Po prostu logicznie nie warto marnować swojej energii życiowej na pomysły, które i tak nie wypalą. Myśli nie są aż tak zmienne jak uczucia, jednak i tak cechują się pewną niestałością. I tu właśnie przychodzi zaangażowanie. Angażując się w jakiś projekt, wypracowując sobie dyscyplinę, nagle to wszystko inne przestaje mieć aż takie znaczenie. Po prostu wiesz, że musisz zrobić konkretną rzecz dzisiaj, nie ważne od tego czy czujesz wenę i motywację. Nieważne też od tego, czy widzisz gdzieś w tym wszystkim cel i jesteś przekonany, że twoje umiejętności temu sprostają. Oczywiście że nie jest to łatwe. Ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. 

czwartek, 21 grudnia 2023

Traktat o upadku uczelni wyższych, część I

Narysowałem na tablicy kontur kota i podpisałem poszczególne mięśnie

Inni studenci przerwali mi

-Wiemy, jakie kot ma mięśnie!

-Wiecie? - powtórzyłem. - W takim razie nic dziwnego, że potrafię tak szybko nadgonić z materiałem, mimo że macie za sobą cztery lata biologii! 

-fragment książki "Pan raczy żartować, panie Feynman"


Salve, 

bez zbędnych wstępów. Przychodzę dziś wylać trochę żalu na sposób, w jaki funkcjonują uczelnie i jak ten system sam się napędza z powodu wielu czynników. Narzekanie rozgoryczonej boomerskiej duszy w zoomerskim ciele? Być może, nie wykluczam. Przede wszystkim chciałabym jednak pokazać, czemu studia na kierunkach medyczno-przyrodniczych są prowadzone w sposób tragiczny. Dwa i pół roku obserwacji pozwala mi już wysnuć w tym temacie pierwsze wnioski. Rzecz jasna nie mam jak się odnieść do wszystkich kierunków z wyżej wymienionych kategorii, opiszę tylko własne doświadczenia na dwóch kierunkach - biotechnologii i lekarskim, potocznie zwanym medycyną. Choć w sumie pierwsze dwa lata medycyny z medycyną mają mało wspólnego, de facto bardziej adekwatną byłaby nazwa biologia człowieka z elementami analityki medycznej

Zacznijmy od tego, że nie ma jednego winnego obecnej sytuacji. Może w ogóle wartałoby zacząć od stwierdzenia, że obecna sytuacja jest tragiczna, jednak o tym chyba każdy już wie. Trochę winy jest w narzuconych odgórnie efektach kształcenia, trochę jest w sposobie prowadzenia zajęć, trochę w konkretnych prowadzących, trochę w studentach. Wszystkie te elementy nakręcają błędne koło. Jednak takim podstawowym problemem, który w bardzo dużej mierze przyczynia się do eskalacji tej sytuacji, jest przekonanie, że student się nie uczy. Staje się to samospełniającą się przepowiednią. Prowadzący chce za wszelką cenę przyłapać studenta na tym, że on się nie uczy. Więc student, optymalizując czas, faktycznie się nie uczy, nawet nie próbuje zrozumieć tematu. Zamiast tego zakuwa na pamięć długie nazwy, reakcje, niszowe fakty - jakby ktoś go poprosił o wyjaśnienie o co tu chodzi, w wielu przypadkach nastałaby cisza. Ale właśnie o te nazwy czy reakcje najchętniej zapyta prowadzący. Z takich studiów nie da się wynieść nic sensownego (poza zużytymi końcówkami do pipet). 

Oczywiście, można inaczej. Czasem się znajdzie prowadzący, który chce choćby na własnym przedmiocie trochę uzdrowić ten system. Jednak to nie działa. Dlatego, że taką sytuację studenci odczytają na jeden z dwóch sposobów. Albo okej, czyli luźny przedmiot, można się "pouczyć na coś ważniejszego" (czyt. zakuć kolejne dwadzieścia norm) albo, jeśli prowadzący chce jednak prowadzić ze studentami dialog, okazuje się że nikt się nie przygotował. Nawet jakby była wejściówka wcześniej, to każdy się uczy tylko szczególików. A gdyby wejściówka jakimś trafem okazała się prosta i wymagała opisu czegoś, to nawet konkretnego i logicznego schematu studenci uczą się na pamięć. Bo w tak wielkim natłoku nauki i przemęczenia intelektualnego po prostu mało kto ma czas i siłę na logiczne rozumienie o co chodzi. Wymaga ono zbyt dużego wysiłku, większego niż zakucie. No ale przecież te normy do zakucia są ważne, nie? O to chodzi w studiach, żeby czegoś nauczyły!

No to teraz będzie kontrowersyjnie. Wiedza nie jest wartością samą w sobie. Wartością jest jej umiejętne wykorzystanie. Kierunki medyczne i biologiczne jednak stwarzają idealne miejsce bezpiecznej bańki, gdzie nikt nie wymaga od nikogo logicznego myślenia. Sprawdzanie zrozumienia tematu przez studentów byłoby po prostu zbyt czasochłonne i trudne - ponieważ trzeba się nagimnastykować, by wymyślić takie zadania, które łączą wiedzę i logikę. To nie kierunki ścisłe, gdzie da się zadanie na obliczenia i student niech kombinuje, bazując na swojej wiedzy. A i tak studenci medyczni pewnie by znaleźli sposób, jak się ich nauczyć na pamięć. Świetnie widać to na maturze z biologii i tak zwanym pisaniu pod klucz. Uczniowie dosłownie zapamiętują, co klucz chce w danym zadaniu, jakie konkretne wyrażenia czy ciągi przyczynowo-skutkowe. A ten słynny klucz ma na celu tylko sprawdzenie umiejętności wyciągania wniosków, podstawy każdej dziedziny wiedzy. Jak widać umiejętność ta kuleje. Szkoły (bo nauka jej na studiach to stanowczo za daleko!) zwalają winę na system i przeładowany program nauczania. Rodzice mówią, że "ja się sam tego nauczyłem, dziecko też da radę". I tak się jakoś dzieje, że do dorosłego życia trafiają jednostki bez choćby szczypty logicznego myślenia. Co gorsza, jednostki te potem nieraz aspirują do nauczania innych jednostek. I zatacza się jeszcze kolejne błędne koło. Bezpiecznie naucza się wiedzy do zakucia, bo nawet sami nauczyciele czy wykładowcy nieraz czują się niepewni w nauczaniu logiki. A problem rośnie i rośnie. 

To tyle z dzisiejszych zażaleń na świat. Na pewno pojawią się części kolejne, zagadnienie to jest zbyt złożone by je przedstawić za jednym razem. A i ja nie chcę się dłużej dobijać, myśląc o kolejnych aspektach systemu edukacji. 

sobota, 22 lipca 2023

Salve

 Widok pustego arkusza tekstowego działa na mnie inspirująco i ekscytująco. Uwielbiam to uczucie rozpoczynania nowego projektu czy pomysłu. Poczucie władzy nad tym, co zaraz się urzeczywistni w postaci słowa pisanego. Dziecięca radość przy kupieniu nowego brulionu do zapełnienia różnymi historiami i przemyśleniami z czasem przerodziła się w tandetne, gimnazjalne wypociny na bloggerze (ciekawscy stalkerzy na pewno bez problemu je znajdą, ale odradzam). Później jakoś era blogów się skończyła na rzecz instagrama. No i ja, głupie dziecko, podążając za tłumem wpadłam w wir mediów społecznościowych. Zadziałało to na mnie fatalnie, jako że instagram posiada limit znaków. I zamiast pisać co mi leży na duszy, starałam się w miarę streszczać moje pomysły. Wyzwoleniem stała się wielka migracja społeczna na tiktoka - medium wymagającego pewnych zdolności oratorskich, aktorskich lub edytorsko-reżyserskich. Na szczęście dla mnie żadnych z tych trzech nie posiadam w stopniu większym niż absolutne minimum potrzebne do przeżycia. I tak też, pragnąc tworzyć, postanowiłam wrócić do starego, dobrego bloggera. 

Mój umysł pełen jest chaosu, tak więc raczej nie spodziewajcie się tu monotematyczności. W moim życiu jej nie ma, więc i tu jej nie będzie. Po co się ograniczać? Jeśli coś sprawia komuś przyjemność, nie warto tego rzucać w imię zrównoważenia. Choć po cichu podejrzewam, że mimo mojego próbowania wszystkiego i włażenia do każdej dziury innym ludziom się wydaję nudna. Ale to jest po prostu niekompatybilność. Normalna sprawa. 

Uwielbiam książki, kocham buszować po antykwariatach w poszukiwaniu perełek, poszerzać horyzonty, piec ciasteczka, myśleć nad sensem życia i poznawać nowe rzeczy. Nie cierpię uprawiać sportów, śpiewać i tańczyć, chodzić na imprezy, pić piwa i ogólnie robić tych rzeczy, które student-debil robić powinien. W myśl jungowskich funkcji kognitywnych wynika to ze znaczącej przewagi intuicyjności nad sensorycznością, czyli tak w skrócie to preferencji siedzenia w świecie swoich myśli niż w świecie realnego życia. Tak jest po prostu ciekawiej. 


Frieda 

Dopaminowy koktajl, czyli fungus una nocte nascitur

 Odinstalowałam tiktoka!  W komentarzach możecie mi składać gratulacje.  Koniec tych dobrych wiadomości. Teraz złe (dla fanów tego medium, c...